Ryo - 2013-04-13 20:21:43

Chapter 4
Rok 148, Zima
Posiadłość Lorda Feudalnego Kraju Ognia




     Z największym trudem zwalił z siebie ciężką belę, fragment tego co wcześniej było sufitem kanciapy. Wszędobylski pył, pchał się mu do oczu, osadzał w gardle, drażniąc nieprzyjemnie. Ledwie zdołał kaszlnąć, a obrzmiały i suchy język natychmiast przypomniał o sobie w postaci dokuczliwego pragnienia. Dzielny wartownik z całych sił próbował o tym zapomnieć do chwili, aż uda się mu uwolnić z ciężaru rozsypanego pomieszczenia.
     A nie należało to do zadań prostych, przynajmniej nie wówczas, gdy gwardyjski pancerz, wyborny stróż podczas bitw walnych, staje się twoim największym z możliwych wrogów. Ciężka stal, przez którą nie miała prawa przebić się żadna ze strzał tego świata, włączając te, których produkcja toczyła się w Enko, oraz żaden z lekkich oręży, jakich przedstawiciel, katana, szczerbił się jedynie, lub odbijał w echu metalicznego dźwięku, stwarzała śmiertelne zagrożenie.
     Naramienniki, powgniatane i popękane, ściskały ramiona, odrętwiały je, zabierając dopływ zbawiennej krwi do dalszych części kończyn, uniemożliwiając tym samym ich pracę. Napierśnik, gruby i sztywny jak sam diament, dusił przeraźliwie i męczył i tak już sfatygowane płuca, poranione przez połamane odłamy żeber. I choć oczywiście każdy by teraz wyrażał niechęć, oraz obrzydzenie w stosunku do przeklętego pancerza gwardyjskiego, to Eiichi i tak żałował braku posiadania jeszcze jednego z jego elementów, zwieńczenia całej cholernej zbroi, czegoś co z pewnością było wtedy najbardziej niezbędne.
     Hełmu.
     Głowa piekła go bowiem tak nader upierdliwie, jak gdyby kto mu przypiekał ją do żywego mięsa i orał jakimś hakiem, nie omieszkując sobie pozwolić na kilka bardziej swawolnych cięć. Odbierał szczególne wrażenie, że ten ktoś obrał sobie za ulubiony cel ucho, czoło i potylicę, która zaś w ramach protestów, nagradzała mdłościami i mroczkami w oszołomionych oczach.
     Na szczęście, każdy wartownik, prócz halabardy i sake, posiadał także w swoim ekwipunku nóż. Coś, co podczas walki jest raczej bezużyteczne, to w sytuacjach takiej w jakiej teraz znajdował się Eiichi, sprawdzało się wręcz doskonale. Małe i wybitnie sprytne ostrze z łatwością przecinało druciane sznury, łączące naramienniki z napierśnikiem, odciążając tym samym we wdzięczny sposób od nieszczęsnego, gwardyjskiego pancerza, ponadto, umożliwiając operowanie rękoma i resztą tułowia. Tym samym, Eiichi mógł zacząć odkopywać się z resztek gruzów, wciąż zalegających na jego nogach, o których stan martwił się najbardziej.
     Kiedy więc ostatni z leżących na nim odłamów odstąpił i z głuchym łoskotem zwalił się na ziemię, tuż obok, wartownik mógł nareszcie unaocznić sobie swoje własne położenie i stan zdrowia. Nogi bolały, dość gorliwie, ale znośnie. Niedowład rąk dawno odstąpił, pozostawiając po sobie jedynie obszerne mrowienie. Pulsujący ból klatki piersiowej, wprost prorokował niechybne połamanie żeber. Prawe ucho, skronie, oraz potylice, pokrywała warstwa skrzepłej i skorupiałej już krwi, której posmak czuł nawet w ustach. Ta zaś dostała się tam drogą zewnętrzną, wydostając się wcześniej przez złamany nos.
     O dziwo, zimno zupełnie nim nie targało, mimo tego, że widział wokół śnieg. Wręcz przeciwnie, odczuwał miłe ciepło, ogrzewające mu lewą część twarzy.
     Tylko lewą część.
     W towarzystwie tępego bólu, który rozlał się po całym ciele w momencie, gdy zdołał usiąść, odwrócił się w tym kierunku. Ku jego przerażeniu ujrzał przed sobą ścianę ognia, posykującą, niczym czyhające  na zgon swej ofiary węże, a ciepło, do tej pory osadzone tylko na lewej części twarzy, zdawało się teraz objąć całą postać wartownika, w rytmie chorobliwie szybkiego bicia serca. Światło płomieni, padające na twarz Eiichi'ego, jeszcze bardziej potęgowało jej biały kolor, ozdobiony cieniutkimi pasmami krwi. Dzika panika, objęła jego umysł… ale na dość krótko, bo kiedy zerwał się na nogi w naprędce toczonej adrenaliny, natychmiast zwalił się na kolana, odkrywając w tej samej chwili kolejne schorzenie, którego nabawił się przebywając pod zsypem dawnej kanciapy.
     Eiichi, członek Gwardii Lorda, miał skręconą kostkę.
     - A niech to kurważ mać, szlag trafi, niech się na to niebiosa zesrają! – rzucał kolejne klątwy, czując totalną bezsilność i zażenowanie, najbardziej dokuczliwe ze względu na dumę wojownika. Oto prawdziwy weteran dawnych wojen, żołnierz ze szlachetną blizną na twarzy, członek najbardziej prestiżowej formacji żołnierskiej, w której jeszcze niedawno siał pogrom w szeregach wroga, teraz, uziemiony zupełnie, mógł tylko czekać aż pożoga ognia, nienasycona resztkami zdruzgotanego miasta, zeżre go z apetytem i wydali w postaci popiołu.
     O jakże to go zabolało.
     - Fuuton, Shinku Renpa!
     W ścianę ognia uderzyła fala, niesamowicie silnie sprężonego powietrza, zmuszając ją do wycofania daleko od Eiichi’ego, którego wzrok wbił się w zamaskowanego mężczyznę, stojącego na szczycie skamieniałych szczątków muru, gdzie jeszcze sam niedawno odbywał swój patrol. Tego samego mężczyznę, twórcę wichury, opiewała burza długich, sięgających pasa włosów. Światło księżyca, delikatnie muskające tenże postać, rysowało szczupłą sylwetką, okutą w szarą, lekką zbroje. Znad ramienia, sterczał cień groźnie wyglądającej rękojeści.
     Zamiast wdzięczności, Eiichi wręcz przeciwnie, poczuł jeszcze większy strach, bo o to właśnie stał przed nim ninja. Cholerny mutant, którego nie chciał spotkać za żadne skarby, a jednak natrafia na niego i to w tak brutalnej niedyspozycji. Żołądek skoczył mu do gardła, skurczył się do rozmiarów żołędzia i o mało nie wypadł przez rozdziawione usta.
     - K-kim… kim jesteś? – zapytał drżącym głosem, starając się obrać jak najbardziej donośną barwę, tak aby osoba na murze mogła go dosłyszeć. Niestety, natychmiast tego pożałował, czując ostre kłucie w klatce piersiowej. Kaszlnął, zakrywając usta dłonią, by oderwawszy ją, ujrzeć kilka kropelek krwi.
     Mężczyzna nie odpowiedział. Przez moment stał niewzruszony na murze, obserwując spod maski członka Gwardii, aż w końcu, po długiej chwili, zeskoczył po co raz to niższych segmentach ruin, pojawiając się w zasięgu ledwie dwóch metrów od Eiichiego.
     Spod maski przemówił metaliczny głos, sprawiający, że skóra pokrywała się połaciami zimnych dreszczy.
     - Jestem Uchiha Masaru.

     Włości Lorda Kraju Ognia, rozciągały się w samym centrum prowincji Shisou, która sama w sobie także znaczyła środek, tym razem państwa, by zaś te, mogło znaczyć środek całego kontynentu. Czy ktoś chciałby się spierać, lub nie, musiał przyznać rację, iż młody Lord mieszka w samym środku, wszystkich środków. Rzecz tę odkrył pewien kupiec, zwany Jednorękim, zarażając wspaniałą wieścią wszystkie pobliskie babki, naiwne na każdy czort i tylko czyhające na byle jaką rewelację, mogącą wnieść nieco rozrywki w ich nudne życie. Odkrycie Jednorękiego zaczęło żyć własnym życiem, przechodząc z ust do ust, nabierając za każdym razem, co raz więcej łgarstwa. Trwało to tak długo, że cały prosty lud Shisou, uznał, iż ich czcigodny władca to Półbóg, zdolny do miotania w każdą stronę kulistych piorunów, kiedy jest niezadowolony i brak mu jakichś rozkoszy, jakich zaś godzien jest czerpać bez końca.
     Wyparto się swoich bóstw, przyjętych od samych praojców, by iść w ślepo za babkami i Jednorękim, mianowanym w międzyczasie przywódcą Kościoła Epicentralnego. O dziwo, cała religia rozwijała się błyskawicznie, a śmierć Lorda Feudalnego I, Shizu Pięknego, wraz z mianowaniem Lorda Feudalnego II, syna Shizu, Hashimoto Srogiego, jeszcze bardziej spotęgowała cały kult, uznając nowego władcę za jeszcze większego Pana, którego należy czcić z jeszcze większą czcią.
     Sam Lord, Hashimoto Srogi, w przeciwieństwie do swojego ojca, nie wierzył w to, że jest Bogiem, ale nie zamierzał też przeciwstawiać się czemuś, co zwiększało mu samowolnie podatki i poprawiało morale całego państwa. Wręcz przeciwnie, czuł wdzięczność do Jednorękiego i nie zapominał mu tego wynagradzać na wiele sposobów. Na dodatek, pomiędzy mężczyznami powstała solidna przyjaźń, która rozkwitała z każdym dniem, niosąc dwójce niesamowite profity i udogodnienia. Kraj Ognia stał się prawdziwym mocarstwem, a głupi lud nieświadomie ukręcił sobie bat na szyi, oferując się jako niewyczerpany niewolnik.
     
     Dzisiejszy dzień był dla Lorda wyjątkowo przyjemny, mimo trudu z jakim musiał się uporać. Okazało się bowiem, że posąg, przedstawiający jego zacne oblicze, nie mieści się nad wrotami bramy głównej i należy go zmniejszyć. Zmniejszyć twarz Hashimoto Srogiego - bóstwo Kościoła Epicentralnego. Na samą myśl, człowiek sprawujący władzę nad Krajem Ognia, o mało nie wyszedł z siebie, mając ochotę wymierzyć prostakom kilka razów, solidnie skręconym batem. Jednoręki uznał jednak, że można to rozegrać w sposób o wiele bardziej litościwy, wymyślając kilka dennych historyjek, których przez ostatnie sprawowanie papiestwa nad Kościołem wymyślił tak wiele, że wprawa jaką się przy nich posługiwał wprawiała w osłupienie.
     Jak ustalono, tak się stało.
     Okazało się jednak, że robotnicy, choć wielce przerażeni historyjkami Jednorękiego, mówiących o gniewie Lorda i zesłaniu prawdziwego pogromu piorunów kulistych, wciąż upierali się przy swoim. Tłumaczyli, o mało się nie popłakawszy, że to wbrew jakimkolwiek prawom, umieścić tak wielkie coś nad bramą. Zawodzili o tym, jak to rzeźba lica Hashimoto Srogiego po wisi maksymalnie dzień, a potem runie na ziemie, robiąc nie tylko krzywdę ludziom, na których głowy miałby spaść gruz, ale także zwiastując nieszczęście. Nieszczęście spowodowane pogruchotaniem się głowy Lorda.
     Kilka razów solidnie skręconym batem, pomogło. Głowa wisiała solidnie i nie spadła przez najbliższy miesiąc.
     
     Hashimoto przebywał w swoim gabinecie, bawiąc się piórem w kałamarzu z atramentem. Zamyślony, nieświadomie rozchlapywał ciemną ciesz na swoje piękne, drewniane i polakierowane biurko. Obudziło go dopiero pukanie do drzwi, a potem powolne ich rozchylanie. Tak wchodziła tylko jedna osoba w całym Shisou.
     - Co się stało Fusaku? – zapytał Lord, wbijając swe zamglone spojrzenie w mężczyznę, który właśnie przekroczył próg i pozwolił sobie na zamknięcie za sobą drzwi.
     Fusaku, naczelny lokaj rezydencji Hashimoto, skłonił się sztywno, prezentując swą osiwiałą łepetynę z nieco innego profilu. Następnie się wyprostował i podszedł do biurka Lorda, starając się nie zwracać uwagi na kilka kleksów czarnego atramentu, jakie z największą rozkoszą byłby starł. Sięgnął za pazuchę swojego ciasno opiętego kimona i miast wyciągnąć chusteczkę, wyjął kopertę, którą bez słowa podał do ręki Lorda, bojąc się położyć jej na jednej z plam atramentu.
     - Od kogo to?
     - Od Lorda Kraju Ziemi, mój Panie. Jego córka przyjedzie dzisiaj na kolację. – odparł Fusaku, stojąc sztywno i dumnie z wysoko podniesioną głową – Czy jaśnie Pan zechce przyjąć panienkę Rennę w gościnę?
     - A ładna ta panienka Renna? – zapytał, na co w odpowiedzi lokaj uniósł jedną brew. Hashimoto był przyzwyczajony do takiego zachowania swojego starego sługi i szczerze powiedziawszy, nie spodziewał się szczerej odpowiedzi.
     - No dobrze, przyjmę ją w gościnę – powiedział po chwili ciszy Lord, rozciągając się na swoim krześle – Musisz przygotować mi jakiś strój na wieczór, gorącą kąpiel i może jakiś miły perfum… Dowiedz się także co panienka Renna lubi jeść i pić, a potem przekaż to kucharzowi, każąc mu przyrządzić, bez znaczenia jak bardzo wyuzdane te upodobanie by nie było. No… - Hashimoto ziewnął ociężale i podniósł się ze swojego siedziska – a teraz walnę sobie drzemkę. W końcu, do wieczora sporo czasu, Lord miał tak ciężki dzień…
     Wilczy uśmiech pojawił się na jego twarzy, a Fusaku znając go lepiej niż ktokolwiek, ukłonił się tylko i bez słowa wyszedł.

     Wieczór przyszedł szybciej niż ten jeszcze wczorajszy. Z każdym dniem ściemniało się co raz prędzej, co było rzecz jasna nieodłącznym elementem królowania Matki Zimy. Nie mniej, różnica skracania się każdego dnia nie wynosiła dużo w porównaniu do poprzedniego i zwykły, szary człowiek, pochłonięty swoimi obowiązkami, jej nie zauważał. Nie zauważył jej także Lord, który jeszcze przed momentem rozlegał się w swoim łożu, myśląc co by tu wrzucić na ząb, a teraz siedział w drewnianej wanience, czyszcząc z zapałem swe intymne miejsca. O mało nie podskoczył, gdy do jego pokoju wszedł Fusaku z ręcznikiem i wyjątkowo nietęgą miną.
     - Panie – podjął, podchodząc bliżej misy, w której pluskał się Hashimoto – wartownicy, którym rozkazałeś dopatrywać się powozu Lorda Kraju Ziemi, zamiast pilnować północnej granicy – rzekł głosem pełnym nagany – donieśli mi, że Księżniczka Renna jest tuż, tuż od siedziby i lada moment… lada moment tu będzie.
     Tym razem Hashimoto rzeczywiście podskoczył, rozchlapując wszędzie dokoła wodę i mydliny po swojej, jakże zacnej kąpieli. Lokajowi udało się wykazać resztką swojej zgrzybiałej zręczności, odskakując w porę na bezpieczną odległość.
     - Ubrania! Gdzie są moje ubrania! – wołał Lord, paradując nago po swojej izdebce i ku przerażeniu Fusaku, schylając się nader często w poszukiwaniu jakże wtedy upragnionych ciuchów. Władca narobił takiego zamieszania i takiej paniki, że usługujący mu starzec, nie potrafił przekrzyczeć jego wrzawy. Dopiero po jakimś czasie dostrzegł, jak lokaj aż sinieje od nawoływań, pieniąc się przy tym jak zajeżdżona kobyła.
     Po chwili Hashimoto Srogi stał już w wykwintnym stroju, adekwatnym do jego pozycji, pachnąc przy tym wyjątkowo cudownie. Serce biło mu trochę szybciej niż zawsze, ale nie na tyle by budzić jakiś stres. Wiedział, o czym przekonał się na własnej skórze, że księżniczki, to zazwyczaj pozbawione urody babsztyle, rządne mariażu wedle rozkazu ojca. Takie zbywało się jedną kolacją, tłumacząc się naprawdę mało przekonującymi argumentami. Oczywiście, następował wówczas zgrzyt, pomiędzy Krajem Ognia, a tym skąd pochodziła dziewczyna, ale trwał na tyle krótko, by móc uznać go za wręcz nieistniejący, niewart zapisania na kartach historii.
     Lord obserwował podjazd pod swój pałac, czekając na karawanę, która miała przywieźć księżniczkę Rennę. Przed budynkiem czekał już Fusaku i kilka innych, mniejszych rangą od niego pachołków, mających pomóc w usługiwaniu dziewczynie. Hashimoto naturalnie nie wyszedł, by nie zostało to źle zrozumiane, jako chęci do mariażu, który na ten czas zupełnie go nie obchodził. Był młody, miał za sobą dopiero dwadzieścia sześć wiosen i ciągle widział przed sobą mnóstwo czasu do zawarcia aktu małżeńskiego z którąś z zamożnych panienek, mokrych na sam jego widok. Tak, Lord Kraju Ognia mógł poszczycić się niepospolitą urodą, przysparzającą mu wielu kandydatek na zasiądnięcie obok niego. Oczywiście, według niego, żadna z owych kandydatek nie miała odpowiednich… walorów, by móc rządzić wraz z nim, dlatego każdą zbywał wcześniej wspomnianą kolacją.
     Powóz wjechał tak powoli na podjazd przed pałacem, że władca Kraju Ognia o mało go nie przegapił, obserwując wszystko zamyślonym wzrokiem. Pachołkowie na szczęście nie popełnili tego błędu i zupełnie jakby smagnięci rozgrzanym batem, podskoczyli do karawany, otwierając drzwiczki kobiecie. Ta nie wyszła prędko. Przez moment nie wychodził nikt i nawet sam Fusaku ze swoim wieloletnim doświadczeniem, został zwiedziony i zaniepokojony. Mało brakowało, by wsadził do środka swój siwy łeb, ale księżniczka w porę wysunęła swą zgrabną nogę, na końcu której prezentował się ładny trzewiczek. Później wyszła reszta Renny, opiewana przez grube, brązowe futro nornic. Fusaku, nieprzyzwyczajony do tak pięknych widoków, przełknął ślinę, karcąc się za spojrzenia w miejsca, gdzie nie powinien patrzeć.
     Dziewczę skierowano do pałacu, sali jadalnej, tam gdzie czekał już sam Lord. Gdy więc delegacja znalazła się już na miejscu, Rennie odebrano jej piękne futro, odsłaniając tym czasem niemalże gołe ciało, które zostało skromnie przykryte przez półprzezroczyste włókno krótkiej sukienki.
     Lord Feudalny także przełknął ślinę, ale on nie karcił się za spojrzenia tam, gdzie nie powinny się znaleźć. W końcu był Lordem, a ten ma jakieś profity.
     Po chwili zaczęto wymieniać się uprzejmościami, ukłonami, przeprosinami, podziękowaniami, a powtarzało się do chwili, aż nie podano wina. Dużo wina.
     - Więc mówi panienka, że przyjechała z Kraju Ziemi. Słyszałem, że piękne tam miejsca, oj piękne… - kontynuował rozmowę Lord, przełykając zajęczy pasztet i przetłaczając go przez gardło wytrawnym alkoholem.
     - Dobrze więc słyszałeś – odpowiedziała figlarnie Renna, nie krępując się przejść na Ty. Skubała widelcem jagnięce udko i także przetłaczała je wytrawnym alkoholem.
     Rozmowa trwała jeszcze przez godzinę, aż w końcu księżniczka zażyczyła sobie wyjścia do toalety. Tam wsiąknęła na solidny kwadrans, a gdy wróciła, zasiadła zamiast naprzeciw, to obok Lorda Feudalnego.
     - Opowiedz mi raz jeszcze proszę – zaszeptała, oblizując usta – Jak to poprowadziłeś swą armię ku zwycięstwu na terenach Kessho… ta historia jest bardzo, bardzo ciekawa – zagryzła dolną wargę, świdrując mężczyznę swymi niebieskimi oczami, wyglądającymi jak same księżyce.
     Lord wydął wargi, zupełnie nie widząc przeszkody opowiedzenia historii jeszcze raz.
     - Wraz z Guriusai’em, naczelnym generałem wojsk Kraju Ognia, mając pod swoją ręką dziesięć hufców doborowej armii, skrzyżowaliśmy swe włócznie z buntowniczą hołotą Hensaka Łysego. Miała to być bitwa walna rzecz jasna, ale te mały skurwysyny, poukrywały się w lasach, zamieniając całą bitwę w walkę podjazdową. Zamiast zgnieść ich na równej ziemi, tamci skubali nas, jak wilk szarpie martwą krowę. Potem pochowali się po lasach i tam o mało nas nie roznieśli swoim partyzanckim kunsztem. No ale, dzięki mej niezrównanej odwadze, poprowadziłem swój oddział z lewej flanki, zaskakując wojska Hensaka i jego samego od tyłu. Tymi rękoma wbiłem sztych w serce tego pogańskiego wojska, tymi rękoma…
     Urwał, czując jak stopa Renny opiera się o jego własne krocze.
     - Co tam więc, Lordzie mój, tymi swoimi rękoma robiłeś? – zapytała, jakby zupełnie nie wiedziała o tym, że pod jej nogą szaleje testosteron władcy Kraju Ognia.
     - Ja… - zająknął się – Ja tymi rękoma…
     Ponownie urwał, bo palce stopy królewny Renny zacisnęły się, a sam Hashimoto, czy tego chciał, czy nie, otworzył usta.
     I wtedy się zaczęło.
     Jednym ruchem ręki, Lord zwalił ze stołu półmiski z jadłem i winem, pozostawiając sporą przestrzeń na drewnianej ławie. W sam raz na to co chciał zrobić on sam i jak wyglądało, także dziewczyna. Oboje wstali, złączając swe usta jak dwa magnesy, szukający rozpalonymi rękoma suwaków, guzików i innych zapięć, czy sprzężeń, dzielących ich obojga od nagich ciał. Wkrótce uporano się ze spodniami i koszulą wykwintnego stroju mężczyzny i półprzezroczystą sukienką kobiety, która początkowo niepozorna, nastroszyła mnóstwa kłopotów ze swoim zamkiem. Dopiero wpół rozdarta odpuściła, opadając subtelnie na ziemię…
     Palce Hashimoto zatopiły się we wdzięcznych piersiach Renny, chętnych na pieszczoty i figle, o czym świadczyły ich różowe zwieńczenia, sztywne jak to i owo tego pierwszego. Palce kobiety, także szukające wdzięcznego miejsca, oparły się na pośladkach Lorda, zaciskając regularnie i dość mocno. Zaraz po tym, jak oba ciała zaczęły pokrywać się rosą potu i obcej śliny, piersi księżniczki zderzyły się brutalnie z blatem stołu, na której rozlały się niczym jęczmienne worki. Hashimoto oparł dłonie na wypiętej pupie dziewczęcia, a następnie wszedł. Mocno i gwałtownie. Tak jak lubił.
     Fukusaku, podsłuchujący do tej pory, odsunął ucho od drzwi i zawstydzony jak sam diabeł, uszedł jak najdalej.
     Salę jadalną wypełniło pojękiwanie kochanków, później już tylko postękiwanie, a na sam koniec sapanie. Głośne i głębokie sapanie.
     Później jeszcze zaś, kiedy na moment ucichły wszystkie już dźwięki, nastąpił jeszcze jeden. Krótki i gardłowy. A potem odgłos, jakby wylewanego wina na posadzkę. Tyle że dużo gęstszego… i może, może jeśliby kto wytężył słuch do granic możliwości, usłyszałby szelest wsuwanego sztyletu do pochwy ukrytej wpół przezroczystej sukience.

www.vampire-diaries.pun.pl www.coledylanzprouse.pun.pl www.mounds.pun.pl www.zakon-zywiolow.pun.pl www.bestwin.pun.pl