Ryo - 2013-05-29 01:03:16

Chapter 5
Rok 148, Zima
Posiadłość Lorda Feudalnego Kraju Ognia


"Po prostu Legenda"




     Z nad północy frunęła gęsta chmura. Powiedziałbyś dym, czarny niczym smoła piekielna, ciężki jak ołów, a jednak w jakiś sposób unoszący się nad ziemią. Co prawda niewysoko, ledwie nad czubami smukłych świerków, znaczących szerokie lasy prowincji Shisou, będących zaraz za murem siedziby Lorda Feudalnego Kraju Ognia. Ta zaś nie była w dobrym stanie, oj nie była. Mur, północny, ten który miał być najsolidniejszy i najpewniejszy w obronie przeciw intruzom, nie wywiązał się z zadania. Jego środek, same centrum, przestało istnieć, zostając zrównanym po same fundamenty. Kupa gruzu i pyłu, która zburzyła się po tajemniczej eksplozji, spadła na małą drewnianą chatkę, znajdującą się zaraz pod murem. Po obu konstrukcjach, zarówno kanciapie wartowniczej, jak i samym murze, nie pozostało wiele. Właściwie nic.
     Eiichi zdawał sobie z tego sprawę. Na swoje nieszczęście, zdawał sobie również sprawę z tego, kto przed nim stoi. A był to nie byle kto. Masaru Uchiha! Ten który znaczył krwią wrogów pola bitew. Powiadano, że rozsmarowywał sobie ją potem na twarzy, a resztki wypijał z pozłacanego pucharu. Potwór, wołali. Bestia, wołali. Prymityw i najeźdźca, wołali.
     Jak się okazało, potrafili tylko wołać.
     Kłębowiska czarnych jak sam diabeł chmur, nadeszłych z nad północy - Kraju Pól Ryżowych - zrodziły niesamowicie upierdliwy deszcz. Gęsty, gruby i twardy. Do tego zimny jak cholera. Zaszywający się za zakamarki ubrań, przebijający się przez ich gąbczasty materiał. Sprawiający, że nawet nieokiełznany ogień poddawał się razom spływającym z nieba i jak pokorny przegrany znikał, wsiąkał w popiół, bojąc się wyjrzeć ponownie.
     Krople rozbryzgiwały się po ruinach tego, co wcześniej można było zwać bramą Główną Północną, twierdzy Lorda Feudalnego. Gruzowisko, powstałe na skutek nieznanej zwykłym ludziom sile, rozlewało się na blisko kwartę całego miasta, zabierając ze sobą nie tylko ośrodki militarne, takie jak posterunek straży, czy też gwardyjskie koszary, ale także domostwa, znajdujące się na samym skraju osiedla. Ich mieszkańcy znaczyli teraz swoim truchłem ulice, własną krwią plamili szczątki dziedzictw i marzeń, na które harowali całe życie.
     Eiichi'ego coś tknęło. Nie trudno zgadnąć, że były to resztki jego wojowniczej dumy, która w żaden sposób nie dała się uciszyć i niczym żołnierz prastarej służby powstała, chcąc po raz ostatni wzniośle zasalutować.
     - Zrób to szybko. Bez niepotrzebnego sadyzmu i honorowo… W końcu – uśmiechnął się sucho – umiera się tylko raz. Niech żyje Lord! Niech żyje Lord! – zawołał pewnie, choć serce – jakby na przekór - waliło mu jak szalone.
     Eiichi wprawnym ruchem obu rąk, rozerwał kolczugę na klatce piersiowej, odsłaniając znajdującą się pod nią cienką, skórzaną Corrazinę, by zaś tę chwilę później potraktować brutalnie nożem. Tym samym, Gwardyjski wojownik odsłonił swą poznaczoną bliznami pierś, szybko zroszoną gęstym deszczem.
     Masaru przyjrzał sie temu krytycznym wzrokiem, zdjął maskę i westchnął. Krótko i płytko. Zupełnie nie w sposób dramatyczny i żałobny, nie w sposób, który powinien co najmniej spróbować sprostać tak wzniosłemu i jakże honorowemu aktowi. Krytyczny wzrok, jakim łypał przez chwilę krótką, zamienił się w sceptyczny, pełen zimna i chłodnego dystansu.
     - Nie po to ci dupsko ratowałem, by teraz wbijać ci miecz w zapadniętą klatkę. Leje jak cholera, ubierz się za nim przemokniesz do cna i się niepotrzebnie rozchorujesz. – charknął, a potem splunął w płomienie, które ponownie odważyły się zbliżyć, na szczęście w dużo rzadszej już formie, o co niechybnie zadbał siąpisty deszcz. Shinobi oparł ręce na biodrach wpatrując się przy tym w dal, gdzie jak dobrze mniemał Eiichi, znajdował się budynek Arcykapłana Jednorękiego.
     Gwardyjski żołnierz zdawał się być zupełnie zbity z pantałyku, o czym świadczyła twarz, dotąd zmarszczona i rozpieniona, a teraz rozdziawiona i po prostu głupia. Wzniesione brwi i otwarte usta robiły iście żalu warty obraz. Uchiha najwyraźniej to zauważył, bo splunął ponownie i przemówił raz jeszcze, tym razem obojętniejszym już tonem, cały czas nie odrywając wzroku od kierunku, gdzie wznosił się budynek.
     - Zaiste, życie plecie nam najróżniejsze figle, prawda? Raz zrzuca nam na łeb szczątki tego co chroniliśmy, a raz ratuje nas rękoma tych, których o te zniszczenie podejrzewaliśmy. Wstawaj chłopie, tutaj jest naprawdę mokro.
     Rzeczywiście było. Podłoże nasyciło się już po same uszy i za nic na świecie nie chciało więcej. Niczym rozkapryszone dziecko odmawiało posiłku, brutalnie odpychając łyżkę ze strawą. Strawą w tym wypadku była rzecz jasna woda, która od jakiegoś czasu skutecznie zamieniała płomienie w ciemno-szare pogorzeliska, a śnieg w coś na wzór błotnisto-szarej papki, wyjątkowo śliskiej i sflaczałej.
     - Dlaczego mnie oszczędziłeś? - zapytał Eiichi, zasłaniając wstydliwie klatkę resztkami odzieży.
     - Bo taki miałem kaprys. 
     - Kaprys?
     - Tak to się chyba nazywa? - Masaru wzruszył ramionami. - Jako lider najpotężniejszego klanu na tym świecie, mam prawo do kaprysów, prawda? Nie powinno Cię to dziwić.
     Wartownik splunął; trudno powiedzieć, czy w geście pogardy, czy też po prostu po to, aby oczyścić spierzchłe usta. Dźwignął się na nogi, nie szczędząc przy tym stęknięć, charknięć i przekleństw. W szczególności przekleństw. Masaru zaś, widząc, jak ten kołysze się niepewnie na dwóch nogach, doskoczył, oferując swoje ramię. Ku swojemu zdziwieniu, został odepchnięty. Całkiem mocno odepchnięty.
     - Nie wiem co jest dziwniejsze. - mruknął, po raz kolejny wzruszając ramionami. - Twoja pogarda względem mnie, mimo że uratowałem ci przed chwilą skórę, czy też krzepa jaką wciąż posiadasz, choć każdy gnat chrzęści ci jak garść suszonych liści. Zgaduję, że nie rozwikłasz mej zagadki? - zapytał, uśmiechając się przy tym nadzwyczaj upiornie. Może i usta rzeczywiście rozciągnęły się w niewinnej, dziecięcej wręcz spazmie, ale oczy nie zmieniły swego wyrazu choćby odrobinę. Nadal wyglądały dziko, szorstko i metalicznie zimno.
     - Dotknij mnie jeszcze raz - warknął przez zaciśnięte zęby Eiichi - a tym o to nożem, utnę Ci męskość, a potem przybije do czoła. Możesz - dodał po chwili, widząc, że twarz Masaru nie zmieniła się ani trochę - wypominać mi to, jak w bohaterski sposób ocaliłeś me życie. Jak to w cudownym, magicznym wręcz kunszcie, wydmuchałeś z ust wiatr, przeganiając syczące płomienie. Nie jeden, powiadam nie jeden bard by z tego pieśń ułożył! Wiem jednak to, że o tym, jak wcześniej wytłukłeś i zamordowałeś bezbronną ludność, jak zaatakowałeś zdradziecko w nocy i jak rzuciłeś się na życie Lorda - nie wspomni nikt. Bo nikt, prócz mnie nie wie co tu zaszło. Ja jestem jedynym świadkiem tego, co zrobiłeś i nie mieści mi się w żaden sposób w głowie, po jasny gwint ratowałeś me życie. Uwiązałeś sobie tylko  sznur na szyi, a ja dopilnuje by ten sznur zacisnął się jak najszybciej.
     - Czegóż to jesteś, jeśli wolno spytać, świadkiem? Świadkiem syczenia płomieni, chcących dobrać Ci się do skóry, czy może świadkiem trzeszczenia spróchniałych resztek stropu? Bo jeśli mamy mówić o jakimkolwiek świadkowaniu, to tylko tyle mi przychodzi do głowy, wszak więcej widzieć nie mogłeś. – Masaru zamarł, udał że widzi coś w oddali – A nie! Jednak coś widać. Wielkie, jak sam demon, przysłaniające niebo i ciskające gromami – gówno!
     Eiichi’emu puściły nerwy. Bez jakiejkolwiek koordynacji zamachnął się swoim nożem, pudłując nawet pomimo tego, że Uchiha nie ruszył się choćby o krok. Stał, jak stał.
     - Prawda jest taka – kontynuował Masaru, odprowadzając wzrokiem nóż – że pojawiłeś się w nieodpowiednim miejscu, w nieodpowiedniej chwili. Tutaj bowiem bratku – wskazał ruchem dłoni podłoże – jest miejsce spotkania. Dokładnie tam, gdzie przed chwilą leżałeś. Mało tego! Spotkania niezwykle tajnego. Sekretnego tak mocno, że nawet świętej pamięci nieboszczyk Lord Hashimoto o nim nie widział – widząc jak na moment spokojniejsza twarz Eiichi’ego zaczyna kipieć po raz kolejny, ninja odsunął się, ruchem nogi przewrócił kawałek drewna, robiąc z niego tym samym siedzisko.
     - Z początku obserwowałem cię z góry, zachowując resztki swej zgrzybiałem przezorności. Przez moment myślałem, że jesteś jednym z pachołków wysłanych przez niego, by oczyścili teren, czy coś w ten deseń. Wkrótce jednak spostrzegłem, że ledwo zipiesz, a za chwile staniesz się grillowanym kawałkiem mięsa. Będąc – jak sam to określiłeś – bohaterem wprost z bardzich wersów, przyszedłem Ci na ratunek… I tak o to teraz gawędzimy. – Masaru uśmiechnął się i wyciągnął jabłko, przekraczając tym samym ostatnie granice absurdu. Wgryzłszy się w nie po same pestki, począł przeżuwać. Nie w sposób w jaki zwykł to robić dorosły człowiek, ale jak dziecko. Dziecko, które robi na przekór osobie dorosłej.
     - Nie widzi mi się – przemówił Eiichi, wpatrując się w ninje z niesmakiem – by ktoś taki jak ty, był Masaru Uchiha, legendarnym shinobi. Wyglądasz mi bardziej na jakiegoś nieudacznika, karykaturę kogoś kogo miałeś udawać. Z resztą – obrócił głowę – mam to gdzieś. O was odmieńcach nigdy dobrego zdania nie miałem i zmienić się to prędko raczej nie zmieni. Powiedz mi jednak, kogo miałeś na myśli, tego „niego”, co rzekomo mnie tu wysłał.
     Masaru nie odpowiedział.
     - No mówże!
     Masaru wciąż milczał. Dopiero wtedy Eiichi zdał sobie sprawę, że powód milczenia to nie niechęć wydania cennych informacji, a po prostu najzwyklejsza obraza za wcześniejszą obelgę. Po raz kolejny Uchiha wydał się żołnierzowi podobny do rozkapryszonego dzieciaka.
     - Błagam… tylko nie mów, że…
     Masaru raz jeszcze przemilczał, udając zainteresowanie zielonym, na wpół zjedzonym jabłkiem, co tylko wprowadziło olśnienie w umyśle wartownika. Lider klanu Uchiha, barbarzyńca i najeźdźca, potwór i demon – oczekiwał przeprosin.
     - Zapomnij. Ba! Powiem więcej – pocałuj mnie w dupę!
     Uchiha w odpowiedzi począł dłubać w palcem w zębie, na którego paznokciu wkrótce później ukazał się kawałek obślinionej skórki owocu. Czarnowłosy przyjrzał się temu badawczym wzrokiem, a potem ponownie, jak gdyby nigdy nic, włożył z powrotem do ust.
     Eiichi miał ochotę wykrzyczeć kolejną obelgę, bo jak się okazało –  była w tym momencie wręcz wskazana i sprawiała niepohamowaną przyjemność, oraz satysfakcję. Coś go jednak powstrzymało. Coś, co pokryło go gęsią skórką. Coś, co spowodowało, że zrobiło mu się zimniej, coś co sprawiło, że pióropusze ognia na moment się ugięły. Coś, co zmusiło Masaru do wyrzucenia ogryzka i coś, co wywołało u niego parszywy uśmieszek.
     - Wyjątkowo niepunktualnie,  Jednoręki Arcykapłanie z Shisou.
     Wysoko, na największej z gruzowych zasp, stała postać. Eteryczna i niewyraźna. Okryta konturem płaszczu, rozwianego niczym nietoperze skrzydła. Mroczna, oblana mdłym światłem księżyca wyglądała upiornie. Jak Eiichi zdążył zauważyć, bardziej upiornie niż uśmiech jego Wybawiciela. Na domiar złego nie była sama. Po jej bokach wysunęły się trzy inne postaci, przysiągłbyś duchy, upiory z samej czeluści;  okryte w identyczne płaszcze, łopoczące jak żeglarskie bandery.
     Cała czwórka stała w szeregu, łypiąc na dwójkę z dołu tak, jak sęp łypie widząc kawał apetycznej padliny. Padliny, którą skosztować jest niezwykle łatwo.

www.transformersclub.pun.pl www.otshamachi.pun.pl www.gmzarszyn.pun.pl www.altergothic.pun.pl www.l2lunatycy.pun.pl